piątek, 15 stycznia 2010

III Ostrzyca czyli tam i z powrotem

   Wreszcie zrealizowałem soje marzenie z dziecinnych lat, którym była piesza wędrówka na Ostrzycę i z powrotem. Towarzyszyła mi siostra. Przy śniadaniu zaproponowałem taki pomysł i już po chwili rozpoczęliśmy przygotowania. Ja szykowałem prowiant, ona poszła się uczesać. Ja pakowałem plecak, ona wybierała buty. Po pewnym czasie byliśmy gotowi i ruszyliśmy przed siebie. Najpierw skierowaliśmy się na południe. Do torów. A raczej nasypu, na którym spoczywały kiedyś szyny. Bo po torach zostało już tylko wspomnienie. Dzień był słoneczny. Wiał jednak umiarkowany chłodny wiatr, który na otwartej przestrzeni wychładzał organizm. Dochodząc do torów spotkaliśmy kuropatwy i sarny. Dalej szliśmy równym tempem podziwiając widoki. Zależało mi na tym by w mirę szybko znaleźć się u celu. Zaoszczędzony czas można będzie poświecić na odpoczynek i napawanie się okolicznościami przyrody.
   Minęliśmy od wschodu wieś Sobota. Pięknie wyglądały niemal czerwone, rolne pagórki. Nasze oczy ucieszył również widok wiekowego, zdawało by się wyciągniętego z początków XX-tego wieku, gospodarstwa. Mijając wieś widać już było szczyt. Teraz maszerowaliśmy już bezpośrednio na niego.
Czas upływał na pogawędkach o cudach na kiju oraz na dopingowaniu siebie na wzajem. W miarę jak góra się przybliżała rosło zmęczenie. U podnóża weszliśmy w las i na jakiś czas straciliśmy nasz cel z oczu. Krok za krokiem brnęliśmy pod górkę. Doszliśmy do szlaku, który prowadził do schodów a one na szczyt. Pokonując ostatnie stopni naszym oczom ukazał się widok na całe pogórze kaczawskie. Czarny Janek jednak wiedział gdzie schować skarby. Wiało od północy wiec rozłożyliśmy się od strony południa. Wrzuciliśmy coś na ruszt i korzystaliśmy z wiosennego słońca. Czas mijał.
   Chwila, z którą rozpoczęliśmy marsz z powrotem była trudna. Żal jest opuszczać tak piękne miejsce. Ruszyliśmy w kierunku wsi Twardocice gdzie mieliśmy spotkanie z wiejskimi burkami. Jak bardzo przydaje się zwykły kij w ręku. Z każdym naszym krokiem za naszymi plecami malał nasza śląska Fudżijama. Nie było jednak czasu na melancholię. Czas leciał a kilometry mijały teraz już zauważalnie wolniej. Kierując się w stronę wsi Czaple minęliśmy jeszcze jedno bazaltowe wzniesienie oraz piękny las. Rosły w nim stare drzewa. Również podszyt był bogato rozwinięty. Można śmiało powiedzieć, że widok był oszałamiający. Oczywiście narodził się pomysł spędzenia kiedyś tam nocki, może dwóch.
   Szliśmy dalej na północ w kierunku starego młyna. Nie opodal niego znajdowało się co prawda małe dzikie śmietnisko ale sama ruina nie nosiła znamion plastycznego uzdolnienia okolicznych mieszkańców. Miłe zaskoczenie.
   Pożegnaliśmy młyn i ruszyliśmy w kierunku torów a dalej ku zachodzącemu słońcu. Po drodze zatrzymaliśmy się przy nieczynnej już zdewastowanej stacji PKP. Szkoda takich perełek. Kiedyś to była naprawdę piękna budowla.
   Wróciliśmy zmęczeni ale szczęśliwi. To był dobry, niezmarnowany dzień. Wieczorem już przed telewizorem oglądając serial Ranczo podsumowałem nasze dokonanie. Okazało się, ze przeszliśmy niespełna 42 kilometry. Naprawdę to był dobry dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz