Minęło już ponad dwa i pół roku odkąd odbyłem swój pierwszy samotny wypad do lasu. Planowałem go kilka miesięcy. Kupiłem mega wypasiony plecak surwiwalowy na bazarze. Tak mi się wtedy wydawało. Śpiwór wykopałem z dna szafy rodziców. Na nogach miałem dobre ale zasłużone już buty trekingowe. Namiot pożyczyłem od obecnego teścia. Ważył kilka kilo i jakościowo spełniał wszystkie marketowe wymogi. Ale nie liczyło się to dla mnie wtedy. Ważne było to, że wyruszam właśnie na moją pierwszą Wyprawę Puszczańską.
Wrzuciłem jeszcze parę drobnych rzeczy do plecaka i ruszyłem na dworzec. Po jakiejś półtorej godziny byłem na stacji PKP w Grabownie Wielkim. Przez tory i w las. Drogę marszu obrałem tak by nie wychodzić z terenów leśnych i popołudniu znaleźć się na zachód od wsi Łazy Wielkie. Na trasie bardzo pomogła mi mapa, którą dostałem od kumpla geodety. Jestem Mu za nią wdzięczny. Dzięki niej zbędny okazał się kompas, którego braku się obawiałem.
Podczas pierwszego wypadu opracowałem swój własny system marszu. Po kilkunastu minutach od wyruszenia zatrzymałem się by poprawić szelki plecaka i oswoić się z otoczeniem, w którym się znalazłem. Potem maszerowałem 50 minut i 10 odpoczywałem. Kontrolując swoją pozycję z mapą pozwoliło mi to na przewidywanie gdzie znajdę się za godzinę czy dwie.
Dzień upłynął mi przyjemnie. Dwukrotnie zbaczając z wyznaczonej trasy straciłem orientację. Ale popołudniu byłem już w okolicach planowanego noclegu.. Znalazłem polanę i rozłożyłem biwak na skraju lasu. Nie byłem jednak widoczny. Między mną a otwartą przestrzenią polany rosły młode drzewka oraz leżał zwalony konar wielkiego buka.
Namiot zamaskowałem i rozpaliłem ognisko. Po raz pierwszy użyłem do tego kory brzozy. Rozpocząłem przygotowania do kolacji. Było to nieco utrudnione, gdyż naczynia miał zabrać kolega, który wystawił mnie do wiatru i nie zjawił się na dworcu. Wodę na chińczyka zagotowałem na raty w puszce po szprocie w oleju. Tym samym sposobem również przygotowałem śniadanie.
Wieczór spędziłem na pobliskiej ambonie. Wcześniej na polanie pasła się sarna więc liczyłem na to, że jeszcze się coś pojawi. I nie myliłem się. Zjawiły się dziki. Locha z dziewięcioma warchlakami i jednym rosłym samcem. Obserwowałem je cały wieczór przez lornetki. Usłyszały mnie dopiero jak schodząc szturchnąłem deskę na której siedziałem po czym rozległ się huk. Pierwszy uciekł samiec.
Majowe noce są wspaniałe. Niemal przez cały czas słychać śpiewy ptaków. Między północą a trzecią rano zapada kompletna cisza. Na te kilka godzin przydaje się czekolada. W moim przypadku gorzka.
Na drugi dzień po śniadaniu uporządkowałem obóz i ruszyłem w kierunku wsi Pracze. Chciałem obejść ją od zachodu i wypad zakończyć w Miliczu. Po drodze skończyła się woda. Poratował mnie leśny strumień. Mniej więcej od połowy drogi dnia drugiego częściej spotykałem ludzi. Nie budziłem jednak wielkiej ciekawości. Okazało się, że w okolicy odbywa się pieszy rajd na orientację i brano mnie po prostu za jednego z uczestników. Po południu doszedłem na dworzec PKP w Miliczu i wróciłem do Wrocławia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz