Ten projekt zajął miesiąc i został wręczony w prezencie dla mojej żonki po odebraniu przez nią dyplomu ukończenia PWr. Obecnie trwa przebudowa wielkiego łabędzia. Pierwotna wersja złożona była z 4425 części. Ciekawe ile wyniesie ostateczna.
Często chodził mi po głowie pomysł wypadu, na którym ktoś zawozi mnie kilkadziesiąt kilometrów od domu a ja wracam w 2 dni. I nadarzyła się okazja. Kolega jadący na weekend do domu rodzinnego podwiózł mnie w okolice wsi Rogoźno; niedaleko Widawy. W ciepłe piątkowe popołudnie znalazłem się w lesie. Przed rozbiciem noclegu chciałem jeszcze przekroczyć rzekę Widawkę. Z tego powodu kierowałem się w stronę mostu kolejowego. Tu po raz pierwszy popełniłem błędy w nawigacji. Musiałem nieco nadłożyć drogi i przejść podmokłą łąkę co skończyło się zmoczeniem butów.
Przekroczyłem most i po chwili byłem już w pobliskim lesie. Znalazłem odpowiednie miejsce i rozbiłem obozik. Za palenisko posłużył mi na tym wypadzie palnik na dyktę własnej roboty. W nocy było pełno komarów. Moskitiera, w którą wyposażony jest namiot, przydała się.
Następnego dnia próbowałem podążać zaplanowaną wcześniej trasą. Było to utrudnione. Niedokładna mapa i moje nawigowanie spowodowały iż cały dzień błądziłem w poszukiwaniu drogi do tymczasowego celu jakim było Uroczysko Święte Ługi – nad, którym miałem znaleźć się po raz pierwszy. Po drodze natknąłem się kilkukrotnie na bagna. Próby ich przebrnięcia spełzły na niczym i pozostało mi tylko poszukiwanie dróg okrężnych. Poza tym spotkałem żurawie oraz łanie z młodym. Natknąłem się, także na powojenny bunkier o nazwie GROŹNY w okolicy wsi Faustynów. Dzień zakończyłem jednak tak jak planowałem nad Ługami.
Kolejnego dnia nie obyło się również bez problemów w orientacji. Brnąłem jednak przed siebie i w niedzielne popołudnie znalazłem się już bez większych przygód w domu.
Na tym wypadzie nauczyłem się regularnie spoglądać na kompas oraz kontrolować swoją pozycję i kierunek marszu. Od tej pory Uroczysko Święte Ługi stało się częstym miejscem moich weekendowych wypadów.
Teściu wraz ze swoim kolegą zorganizowali sobie trzydniowy wyjazd na rybki. Postanowiłem skorzystać z okazji i poznać bliżej zbiornik Sulejowski. Plan miałem prosty. Powłóczyć się trochę brzegiem jeziora.
W stanicy w miejscowości Barkowice Mokre wypożyczyliśmy łódkę. Mała skorupa wiosłowa z doczepionym silnikiem miała zagwarantować bezpieczną przeprawę na znajomą wyspę w dole zbiornika. Ja wysiadłem na drugim brzegu. W miejscu gdzie jezioro ma największe przewężenie. Tam pożegnaliśmy się i każdy ruszył w swoją stronę.
Po zrobieniu kilku kroków grunt się pode mną załamał i wpadłem po kolana do wody. Był to prawdopodobnie niewidoczny bobrowy kanał. Bobry widywane są nad tym jeziorem. Dalej marsz kontynuowałem już bez przeszkód. Oddalając się to znów zbliżając do brzegu w poszukiwaniu dogodnego przejścia. Podziwiałem widoki. Pogoda dopisywała. Było słonecznie i ciepło a od wody powiewał wiaterek. Pomału planowałem pierwszy nocleg.. Rozbiłem się w małej zatoczce tuż przy brzegu w pobliżu zacumowanych na dziko żaglówek. Rozpaliłem ognisko i przyrządziłem posiłek. Wieczór spędziłem w śpiworze owinięty poncho BW. Ponieważ wiatr ucichł postanowiłem tak spędzić całą noc.
Po zmroku wzdłuż brzegu pływała łódź patrolowa i gdzie nie gdzie przyświecała szperaczem. Moje ognisko nie przyciągnęło uwagi patrolujących bądź, jak sądzę, nie zostało zauważone.
Noc upłynęła spokojnie. Nad ranem okazało się, że do plecaka zajrzała myszka podgryzając kromeczkę chlebka. Zostawiłem jej to co zostało na potem i ruszyłem w dalszą drogę. Doszedłem do zapory a po drugiej stronie zatrzymałem się na szklaneczkę mineralnej. Przy okazji podziwiałem zmagania żeglarzy podczas odbywających się regat. Dalszą drogę skutecznie uprzykrzały mi glany, które zmoczone dnia poprzedniego obcierały niemiłosiernie moje kostki. Po południu doszedłem do miejsca, z którego było najbliżej na wyspę, gdzie od wczorajszego dnia stacjonowali wędkarze. Jeszcze na brzegu uszykowałem drewna na ognisko i wraz z nim zostałem zabrany. Po kolacji szybko położyłem się spać. Byłem już bardzo zmęczony. Obudził mnie dopiero o świcie sygnalizator brań. Dwa dni nęcenia, 4 wędki a leszcze brały tylko na jedną. Do południa poćwiczyłem wiosłowanie i przy tym utrzymywanie łódki na stałym kursie. Nie takie to łatwe.
W tamte dni miał miejsce zakwit glonów. Całe jezioro pokryło się zieloną mazią. W niektórych miejscach zmoczona noga po wyjęciu z wody wyglądała jakby ją ktoś oblał ją farbą olejną. Skalę tego zjawiska obrazują poniższe zdjęcia.
Wreszcie zrealizowałem soje marzenie z dziecinnych lat, którym była piesza wędrówka na Ostrzycę i z powrotem. Towarzyszyła mi siostra. Przy śniadaniu zaproponowałem taki pomysł i już po chwili rozpoczęliśmy przygotowania. Ja szykowałem prowiant, ona poszła się uczesać. Ja pakowałem plecak, ona wybierała buty. Po pewnym czasie byliśmy gotowi i ruszyliśmy przed siebie. Najpierw skierowaliśmy się na południe. Do torów. A raczej nasypu, na którym spoczywały kiedyś szyny. Bo po torach zostało już tylko wspomnienie. Dzień był słoneczny. Wiał jednak umiarkowany chłodny wiatr, który na otwartej przestrzeni wychładzał organizm. Dochodząc do torów spotkaliśmy kuropatwy i sarny. Dalej szliśmy równym tempem podziwiając widoki. Zależało mi na tym by w mirę szybko znaleźć się u celu. Zaoszczędzony czas można będzie poświecić na odpoczynek i napawanie się okolicznościami przyrody.
Minęliśmy od wschodu wieś Sobota. Pięknie wyglądały niemal czerwone, rolne pagórki. Nasze oczy ucieszył również widok wiekowego, zdawało by się wyciągniętego z początków XX-tego wieku, gospodarstwa. Mijając wieś widać już było szczyt. Teraz maszerowaliśmy już bezpośrednio na niego.
Czas upływał na pogawędkach o cudach na kiju oraz na dopingowaniu siebie na wzajem. W miarę jak góra się przybliżała rosło zmęczenie. U podnóża weszliśmy w las i na jakiś czas straciliśmy nasz cel z oczu. Krok za krokiem brnęliśmy pod górkę. Doszliśmy do szlaku, który prowadził do schodów a one na szczyt. Pokonując ostatnie stopni naszym oczom ukazał się widok na całe pogórze kaczawskie. Czarny Janek jednak wiedział gdzie schować skarby. Wiało od północy wiec rozłożyliśmy się od strony południa. Wrzuciliśmy coś na ruszt i korzystaliśmy z wiosennego słońca. Czas mijał.
Chwila, z którą rozpoczęliśmy marsz z powrotem była trudna. Żal jest opuszczać tak piękne miejsce. Ruszyliśmy w kierunku wsi Twardocice gdzie mieliśmy spotkanie z wiejskimi burkami. Jak bardzo przydaje się zwykły kij w ręku. Z każdym naszym krokiem za naszymi plecami malał nasza śląska Fudżijama. Nie było jednak czasu na melancholię. Czas leciał a kilometry mijały teraz już zauważalnie wolniej. Kierując się w stronę wsi Czaple minęliśmy jeszcze jedno bazaltowe wzniesienie oraz piękny las. Rosły w nim stare drzewa. Również podszyt był bogato rozwinięty. Można śmiało powiedzieć, że widok był oszałamiający. Oczywiście narodził się pomysł spędzenia kiedyś tam nocki, może dwóch.
Szliśmy dalej na północ w kierunku starego młyna. Nie opodal niego znajdowało się co prawda małe dzikie śmietnisko ale sama ruina nie nosiła znamion plastycznego uzdolnienia okolicznych mieszkańców. Miłe zaskoczenie.
Pożegnaliśmy młyn i ruszyliśmy w kierunku torów a dalej ku zachodzącemu słońcu. Po drodze zatrzymaliśmy się przy nieczynnej już zdewastowanej stacji PKP. Szkoda takich perełek. Kiedyś to była naprawdę piękna budowla.
Wróciliśmy zmęczeni ale szczęśliwi. To był dobry, niezmarnowany dzień. Wieczorem już przed telewizorem oglądając serial Ranczo podsumowałem nasze dokonanie. Okazało się, ze przeszliśmy niespełna 42 kilometry. Naprawdę to był dobry dzień.
Minęło już ponad dwa i pół roku odkąd odbyłem swój pierwszy samotny wypad do lasu. Planowałem go kilka miesięcy. Kupiłem mega wypasiony plecak surwiwalowy na bazarze. Tak mi się wtedy wydawało. Śpiwór wykopałem z dna szafy rodziców. Na nogach miałem dobre ale zasłużone już buty trekingowe. Namiot pożyczyłem od obecnego teścia. Ważył kilka kilo i jakościowo spełniał wszystkie marketowe wymogi. Ale nie liczyło się to dla mnie wtedy. Ważne było to, że wyruszam właśnie na moją pierwszą Wyprawę Puszczańską.
Wrzuciłem jeszcze parę drobnych rzeczy do plecaka i ruszyłem na dworzec. Po jakiejś półtorej godziny byłem na stacji PKP w Grabownie Wielkim. Przez tory i w las. Drogę marszu obrałem tak by nie wychodzić z terenów leśnych i popołudniu znaleźć się na zachód od wsi Łazy Wielkie. Na trasie bardzo pomogła mi mapa, którą dostałem od kumpla geodety. Jestem Mu za nią wdzięczny. Dzięki niej zbędny okazał się kompas, którego braku się obawiałem.
Podczas pierwszego wypadu opracowałem swój własny system marszu. Po kilkunastu minutach od wyruszenia zatrzymałem się by poprawić szelki plecaka i oswoić się z otoczeniem, w którym się znalazłem. Potem maszerowałem 50 minut i 10 odpoczywałem. Kontrolując swoją pozycję z mapą pozwoliło mi to na przewidywanie gdzie znajdę się za godzinę czy dwie.
Dzień upłynął mi przyjemnie. Dwukrotnie zbaczając z wyznaczonej trasy straciłem orientację. Ale popołudniu byłem już w okolicach planowanego noclegu.. Znalazłem polanę i rozłożyłem biwak na skraju lasu. Nie byłem jednak widoczny. Między mną a otwartą przestrzenią polany rosły młode drzewka oraz leżał zwalony konar wielkiego buka.
Namiot zamaskowałem i rozpaliłem ognisko. Po raz pierwszy użyłem do tego kory brzozy. Rozpocząłem przygotowania do kolacji. Było to nieco utrudnione, gdyż naczynia miał zabrać kolega, który wystawił mnie do wiatru i nie zjawił się na dworcu. Wodę na chińczyka zagotowałem na raty w puszce po szprocie w oleju. Tym samym sposobem również przygotowałem śniadanie.
Wieczór spędziłem na pobliskiej ambonie. Wcześniej na polanie pasła się sarna więc liczyłem na to, że jeszcze się coś pojawi. I nie myliłem się. Zjawiły się dziki. Locha z dziewięcioma warchlakami i jednym rosłym samcem. Obserwowałem je cały wieczór przez lornetki. Usłyszały mnie dopiero jak schodząc szturchnąłem deskę na której siedziałem po czym rozległ się huk. Pierwszy uciekł samiec.
Majowe noce są wspaniałe. Niemal przez cały czas słychać śpiewy ptaków. Między północą a trzecią rano zapada kompletna cisza. Na te kilka godzin przydaje się czekolada. W moim przypadku gorzka.
Na drugi dzień po śniadaniu uporządkowałem obóz i ruszyłem w kierunku wsi Pracze. Chciałem obejść ją od zachodu i wypad zakończyć w Miliczu. Po drodze skończyła się woda. Poratował mnie leśny strumień. Mniej więcej od połowy drogi dnia drugiego częściej spotykałem ludzi. Nie budziłem jednak wielkiej ciekawości. Okazało się, że w okolicy odbywa się pieszy rajd na orientację i brano mnie po prostu za jednego z uczestników. Po południu doszedłem na dworzec PKP w Miliczu i wróciłem do Wrocławia.